środa, 26 marca 2014

Kasia Markiewicz w październiku 2013r. pisała...

                                      fot. z archiwum Kasi Markiewicz

23 października 2013r.  Ś.†P. Kasia Markiewicz dla rakowejpatki napisała:

"Moja historia nie różni się zbytnio od większości tych historii...
To ja - wiecznie w pośpiechu, z pracy do pracy bo co tu robić jak się dziecko odchowało i zostało się sam na sam z dwoma sierściuchami w mieszkaniu? 36 lat na karku, samopoczucie dwudziestoparolatki więc rzuciłam się w wir pracy i znajomych zapominając trochę, że latka lecą i może czas pomyśleć o rzeczach przyziemnych. Robiłam to co kocham w wymiarze jaki był możliwy - więc wpadłam w to jak śliwka w kompot - a teraz? Brak renty, więc pracować muszę mimo złego samopoczucia. Ale nie było tak, że w ogóle nic - raz w roku w grudniu obowiązkowe badanie u doktora "dowcipnego" bo o zawieszenie trzeba dbać! Grudzień 2011 - przegląd przeszłam bez żadnych problemów.
Okazało się, że i to za mało...
Zaczęło się niepozornie - wieczne zapalenie pęcherza i to co jest bardzo wstydliwą przypadłością u kobiet - nietrzymanie moczu. Zaczęło się późną wiosną i trwało aż do grudnia. Myślałam, że zwyczajnie przeziębiłam pęcherz na basenie.
W grudniu w końcu udało mi się zapisać na badanie urodynamiczne bo do tej pory za każdym razem lekarze dawali mi antybiotyk i wysyłali do domu czy to na pogotowiu czy w przychodni.
Przed badaniem pani doktor postanowiła jednak mnie zbadać ginekologicznie bo wyniki moczu nie zachwyciły i miała takie przeczucie, że to badanie może wiele wyjaśnić. I wyjaśniło...
Dostałam skierowanie aby się natychmiast zgłosić do szpitala ginekologicznego i tego samego dnia trafiłam do Szpitala Św. Zofii - swoją drogą wspaniały szpital, wspaniali ludzie. W szpitalu badania, pobranie wycinków a potem konsultacja z onkologiem. Dostałam skierowanie na leczenie ambulatoryjne w CO w Warszawie. To już było na takim etapie, że mój "nowy przyjaciel" miał 13 cm średnicy i z trudem sama załatwiałam potrzeby fizjologiczne więc z pomocą przyszedł mi mój serdeczny kolega, który pracuje w szpitalu MSWiA na Szaserów. Poprosiłam go aby poszedł do 
Prof. Baranowskiego pod gabinet i stał tam i błagał póki mnie tam na operację nie przyjmą. Na szczęście nie musiał błagać ani nawet prosić, jak tylko profesor zobaczył moje wyniki odrazu zgodził się mnie operować. 
Kolejny szpital, kolejni fantastyczni ludzie.
Niestety mimo, że szpital super, lekarze najlepsi na wszystko było już za późno. Rozsiew był już na węzłach chłonnych więc trzeba było mnie skierować do CO w Warszawie bo doktorzy myśleli, że w pierwszej kolejności dostanę radioterapię a takowej w szpitalu na Szaserów nie było.
Potem był horror mojego życia - Centrum Onkologii w Warszawie. 
Nie mogę złego słowa powiedzieć na przepracowane pielęgniarki ale o rozmowie z lekarzem poza 10-cio minutową "kwalifikacją" do chemii można było pomarzyć. A potrzebowałam porozmawiać, ja czułam, że coś jest nie tak, że leczenie tzw. standardowe nie działa, że guzy rosną na mnie jak grzyby po deszczu. Kiedyś nawet udało mi się uprosić doktor, żeby mnie zbadała - pożałowałam tego bardziej niż tego że nie mogłam się doprosić o rozmowę. Jak zapytałam czy ten guz który jej pokazałam to może być wszczep to powiedziała: może a może nie, więc zapytałam czy możemy to jakoś zbadać a ona na to A PO CO? - i tak właśnie kojarzę CO. Być może instytut robi dużo dobrego, być może wyleczył wielu ludzi ale mnie bardzo zawiódł.
Przeniosłam sie do Magodentu - w jednej chwili poczułam się jak królowa brytyjska. Na pierwszej wizycie otrzymałam numer komórkowy do lekarza prowadzącego, w pokojach klima, telewizor - no po prostu bajka. No ale i oni nie mogli mi pomóc. Gdybym chciała mogłabym dalej pompować w siebie hektolitry chemii z nadzieją, że może coś w końcu zadziała bo jestem mimo tych 11tu pod rząd chemii w całkiem niezłym stanie fizycznym.
Podjęłam więc decyzję - nie chce do końca życia jeździć ze szpitala do szpitala, z chemii na badania - nie ja, ja tak nie chce. Postanowiłam leczyć się już tylko paliatywnie, objawowo i przeciwbólowo.
Wiecie co?
Kamień spadł mi serca... moja przyszłość - nieważne czy krótka czy trochę dłuższa - JEST. Nie planuje nic uwzględniając pobyt w szpitalu i tygodniowe rzyganie do miski po nim. Wiem, że będę w miarę normalnie funkcjonować przez cały miesiąc a nie 2 tygodnie w miesiącu. Jest OK, naprawdę.
W tych wszystkich niełatwych decyzjach bardzo mnie wspierali cudowni ludkowie z forum DSS - Aśka – kobieta tajfun, Magda i wielu innych, teraz pojawił się Vince, przez Vinca Patka. Oni przywrócili mi wiarę w ludzi.
A przyszłość - już dawno nie malowała się tak kolorowo - reaktywujemy taką starą kapelę z którą zagrałam najlepsze koncerty w życiu. Oprócz tego pojawiła się możliwość nagrania singla - jak tylko dam radę na bank z niej skorzystam. Za chwilę lecę na Kanary oderwać się od rzeczywistości, w planach mam weekend w Londynie z przyjaciółką i może Egipt w styczniu z kolejną przyjaciółką... A jak się uda wizę dostać to mam zaproszenie na Hawaje! Nie mam już co odkładać przyjemności na później - bo dla mnie później już nie ma.
Moim jedynym "bólem" są moi bliscy i przyjaciele... ale to za trudne by o tym pisać, przepraszam. Napiszę tylko, że żyję dzięki nim i dla nich, bez nich jestem NIKIM."

2 komentarze:

  1. Piękna nasza Kasia <3 . Piosenka Dreamer już zawsze będzie mi się z nią kojarzyć :)
    I'm just a dreamer
    I dream my life away

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna! Dzięki za kilka słów, no i za linka w skrzynce na fb :)
    Serdeczności posyłam :)
    Patka

    OdpowiedzUsuń