poniedziałek, 2 września 2013

Czekając na kasztany...



Wrzesień.
A jak wrzesień, to i kasztany.
Lubię tę porę roku, ale dziś jestem w środku huraganu emocjonalnego.
Zbierałam się do tego wpisu - odkąd strach wrócił do Marzeny Erm, noszę to wszystko w sobie od paru dni, a dziś jeszcze po rozmowie telefonicznej z Renatą, która leży w pokoju szpitalnym na Onkologii w Poznaniu, do momentu korespondencji wieczornej, a właściwie nocnej z Marzeną Erm, która założyła event z przejmującą prośbą o wsparcie dla Eweliny Olender.

Dlatego nie wytrzymałam i właśnie tu i teraz, gdzie patrzę na moją córkę, która też jeszcze nie śpi i Jej wyciągnięte ciało leży na sofie, w środku nocy siadłam i piszę o tym wszystkim.
Piszę, słucham nuty - która wpadła w ucho i nie chce z niego wypaść, zatrzymuję się co chwila, wycieram łzy i piszę.
''Gdy dojrzeją pomarańcze'' ( voc. Magda Maciejec).

Boję się tego powiedzieć na głos...
BRAKUJE mi mojego Taty.
Bardzo!
Brakuje w moim życiu mężczyzny, brakuje mi mojego Taty.

Czas bym powiedziała też prawdę, której nikt tak naprawdę nie zna...
Doskonale wiem, jak czują się ludzie - którzy słyszą od lekarza diagnozę, która wtedy, w tamtej chwili wydaje się być wyrokiem.
Ja to wiem.
Dlatego to potrafię czuć i dlatego jest mi tak ostatnio ciężko.
Parę lat temu mieszkałyśmy z Olą w północno - wschodniej części Londynu, a dokładnie na Hackney - gdzie trafiłam pewnego dnia do Homerton Hospital i jest to najgorszy szpital w jakim kiedykolwiek byłyśmy!.
Tam mnie ''dokładnie'' przebadano i mogłam wyjść wieczorem do domu.
Po dwóch tygodniach otrzymałam telefon, ze szpitala.
Proszono mnie bym jak najszybciej się zgłosiła, gdyż wyniki badań, które mi przeprowadzono są niepokojące.
Zgłosiłam się natychmiast.

Lekarz, młody Hindus siedzący przy biurku wyłtumaczył wszystko bardzo spokojnie, nie mając pojęcia co się ze mną dzieje.
Nie byłam wtedy spokojna i wstyd mi dziś o tym napisać, bo nie potrafiłam wtedy, w tamtej chwili okazać żadnej emocji, nauczyłam się tego potem.
Dowiedziałam się wtedy, że jest to guz mózgu, dość duży i trzeba szybko decydować się na operację.
Zapytał jedynie o to, czy mam rodzinę, czy żyje tutaj sama.
Nie powiedziałam wtedy, że mam córkę.
Ola miała 14 lat, ja 31.
Opuszczając szpital tamtego dnia, wiedziałam, że mam ...kilka miesięcy, może rok - jeśli nie zdecyduję się na operację.
A jeśli się zdecyduję, to i tak nie mam gwarancji.
Tak mi powiedziano.
Na operację zdecydowałam się zanim opuściłam gabinet lekarza.
Miałam niebawem poznać termin.
Droga do miejsca zamieszkania wtedy, choć była dość krótka - była najdłuższą z tych, które moje nogi pokonać musiały.
Mogłam podzielić się wtedy z jednym człowiekiem tym i też nie byłam pewna, czy dobrze jest w ogóle się tym dzielić.
Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer.
Powiedziałam, tak po prostu - a potem się rozryczałam stojąc na chodniku przy jakiejś High Street, mając za sobą pewien bagaż doświadczeń, nie wiedziałam wtedy co mnie czeka, jak to ogarnąć, co zrobić, by było właściwie.
Nie miałam koło siebie mężczyzny, właściwie ja go nigdy nie miałam, zawsze w najtrudniejszych momentach byłam sama, nie było wtedy nikogo koło mnie, komu mogłam wpaść w ramiona i zaszlochać.
Nie chciałam tym dzielić się z rodziną, która wtedy była blisko.
Żyła nieopodal mnie córka mojej ciotki.
Nie chciałam, bo też nie chciałam, by dotarło to do moich najbliższych.
Do Mamy, do Brata, do ludzi.
Łzy otarłam i pierwszego wieczora udawałam przed sobą i przed Olą, że nic się nie stało.
Udawanie i zabawa w normalność trwała do momentu, w którym dowiedziałam się o ...dacie operacji.
Pojawił się strach.
Strach o zorganizowanie wszystkiego, Ola i Jej szkoła, opieka nad Nią, moja nieobecność spowodowana pobytem w szpitalu, pojawiła się panika, również o to, czy to się uda i jak potem bedzie - jakie będzie to ''potem''.
Nie dało się inaczej, jak delikatnie jakoś powiedzieć o tym córce mojej ciotki, mając nadzieję, że pomoże podczas mojej nieobecności.
I wiem, że pomogłaby.

I pomogła.
Poinformowała moich najbliższych.
Nawet nie chce sobie wyobrazić tego, co musieli wtedy oni czuć.
I jak to może czasem jest w takich sytuacjach, odbyła się wtedy narada rodzinna.
Zadzwonił telefon, po drugiej stronie słuchawki była moja Mama, Brat i połowa mojej rodziny.
I nie byłam już sama.
Oni bali się zadawać pytania, a ja bałam się odpowiadać na nie.
Rozmowy z moim Bratem, który ma kłopot z mówieniem o uczuciach, zwłaszcza wtedy kiedy inni słuchają - tej rozmowy nigdy nie zapomnę.
Zapisałam ją w sercu, na zawsze.
Dobrze, że nikt z Was mnie teraz nie widzi - na nosie mam okulary, a łzy kapią mi z czubka nosa na dłonie i klawiaturę.
To jest mój pieprzony emocjonalny kataklizm ostatnich dni!

TA OD TEGO RAKA! siedzi i płacze, dochodzi 3am, Ola już pewnie śpi u siebie, strasznie długo trwa to moje pisanie i też nie wiem, czy dobrze robię pisząc o tym.
Bo i po co?
Dla kogo?

Koniec tej historii?
Zaangażowana w sprawę sąsiadka, a jednocześnie przyjaciel rodziny, pracownik szpitala Centrum Zdrowia Matki Polki zorganizowała badania dla mnie.
Godząc się z tym wszystkim - miałam jeszcze nadzieję, że ta angielska służba zdrowia to rzeczywiście tylko paracetamol i nic więcej, dlatego pomysł na wizytę u innego lekarza.
Takiego swojego, w swoim kraju - jakby to miało mnie ocalić.
Wszyscy zgodziliśmy się z tym, że przylatuję na rezonans magnetyczny.

Koniec tej historii?
Ponownie zadzwonił po paru dniach telefon.
Recepcjonistka ze szpitala prosiła o pilne zgłoszenie się do szpitala.
Umówiła mnie na za trzy dni później i tylko po to, bym mogła dowiedzieć się, że zaszła pomyłka.
Wyniki z guzem były prawdziwe, ale nie moje.
Należały do kogoś innego.
A ja ponownie zostałam zostawiona samej sobie, nagrodą miało być dla mnie, to że zwrócono mi prawo do radości z tego, że w ogóle żyję.

Droga do domu była ponownie długa, ale pierwszego człowieka jakiego spotkałam wtedy po wyjściu z tego ''szpitala'' ucałowałam.
Nie wiedział dlaczego, ale wiedział, że to było dla mnie coś ponad ludzkie siły, widział moje błyszczące oczy, odwzajemnił i w takim stanie go zostawiłam na swojej drodze do domu.
Nie wiem kim był ten człowiek.
Ja byłam szczęśliwa, wtedy nawet nie myślałam o tym, by ukarać to miejsce, które odebrało mi prawie miesiąc mojego życia.
Po powrocie do domu - zwymiotowałam.
Spuściłam wodę i zapomniałam.
Zaczęłam żyć inaczej, wciąż popełniając jakieś błędy, ale wiedziałam że kocham inaczej, mocniej.
Wszysto było mocniej.
Każda pasja, każdy zachwyt, każdy błąd.
Mocniej.
Po długim czasie dowiedziałam się, że mój Brat, wtedy po rozmowie ze mną, w nocy - płakał, szlochał w poduszkę.

Nigdy już do tego nie wróciliśmy, nie rozmawialiśmy.
Może przeczyta to teraz i będzie wiedział, że dziś ... ja płakałam.

DLATEGO wiem!
Potrafię zrozumieć.
Potrafię zrozumieć - kiedy piękna dwudziestopięcioletnia dziewczyna pragnie żyć i broni się przed każdą łzą, każdym uczuciem żalu, strachu, bezradności.
Ja wtedy miałam dziecko, bagaż doświadczeń - wiedziała
m jak to jest, kiedy zostaje się matką kiedy podaje się pierś dziecku do ust, kiedy całuje się maleńką rączkę, kiedy żyje się na 100 procent.
A co się dzieje z dziewczynami, które dopiero startują w dorosłe życie, odkładają podręczniki, które nagle żyją ze świadomością tego, iż nigdy nie doświadczą tego wszystkiego?
Potrafię zrozumieć - kiedy trzydziestosześcioletnia matka leży sama w pokoju szpitala i czeka na swoje niepewne jutro.
Tęskni za swoimi dziećmi, za bałaganem w domu, za kurzem na telewizorze.

Jestem pełna podziwu, bo te kobiety mają pełną diagnozę, sprawdzoną jak sądzę kilkanaście razy i starają się żyć intensywniej, pełniej, piękniej.
Dziś, a właściwie to już wczoraj (dochodzi godzina czwarta nad ranem)słyszałam od Renaty, której życie łamie się w sercu, a twarz wykrzywia cierpienie, jak bardzo żal, jak ogromne jest to uczucie bezsilności, niewiedzy o swoim jutrze.
Gadałyśmy o kotach, o głośnych ulicach Poznania i cichych miejscach, w których się pięknie żyje, by choć na moment odwrocić ten ''zainfekowany'' mózg od tego co się w nim teraz dzieje, śmiałyśmy się, zatrzymywałyśmy się i łapałyśmy oddech.
Czytam o tych emocjach zapisanych w słowach każdego dnia, bo dziewczyny do mnie piszą bardzo intensywnie i właściwie poprzedni tydzień to był trudny moment, sama poczułam, że uchodzi ze mnie powietrze i ta pozytywna energia.
Chyba potrzebowałam kogoś kto właśnie mnie przytuliłby w jakiś sposób, albo chociaż okazał się jakimś fizycznie ciepłym gestem - zrobiła to Ola i przyjaciel, który wirtualnie przesłał mi porcję swojej energii.
Pomogło, ale wczoraj rano niczym jakaś bomba wpadła do mnie wiadomość od Renaty.
I tak będę - nie martw się Renia!
Będę, tak jak chciałaś, będę wspierać, każdym głupim wpisem na facebooku, jakkolwiek.
Rozmowami telefonicznymi, będę ładowała między słowa pokłady energii, bo wiem że teraz jej potrzebujesz.
Renata, Marzena, Ewelina.
Będę dla Was!
Wymyśliłam coś - co może w jakiś sposób pomoże, choć na moment, bo pozytywne nastawienie to czasem więcej niż torba leków, a jakąkolwiek możliwość trzeba sprawdzić i moć z niej skorzystać.
W tym tygodniu czekamy na wiadomości od Renaty z Poznania, przygotowujemy się emocjonalnie do przeszczepu szpiku kostnego Eweliny od niespokrewnionego dawcy, wspieramy Marzenę, która niebawem sama będzie pokonywać kolejny etap raka.
Ja będę zbierać kasztany i cieszyć się nimi.
Poślę do każdej z Nich kasztana ode mnie, którego sama znajdę, podniosę i prześlę z tą mega pozytywną energią, z kawałkiem siebie, moich doświadczeń, małych radości, a jednocześnie tak dużych.

Nawet jeśli skaleczę swoje dłonie kolcami łupiny, łupiny niczym pancerza to i tak nic w porównaniu z tym, przez co będą przechodziły dziewczyny.
Jesień nie będzie dla nich łatwa.
Rak nie jest łatwy.

Boli mnie głowa, a rano jak się obudzę - będę miała powieki jak ''serdelki'', popłakałam - czuję się lepiej i wiem, że to jedynie takie momenty mnie budują, kiedy umieram sama dla siebie, i rodzę się od nowa - silniejsza.

(...) Bo wiem, że kiedyś w moim niebie już nie będzie ani wiosny, ani Ciebie. Będą boleć wszystkie słowa, ale już nie będą milczeć i żałować. Gdy dojrzeją pomarańcze... (...)


http://www.youtube.com/watch?v=0d0TYxwxNYg&feature=share

Wciąż zostawiłam bez odpowiedzi pytanie dlaczego TA OD TEGO RAKA, to jest też inna historia, krótka, zabawna, zdecydowanie inna, odpowiem na nie wkrótce tym, którzy je zadali.
Przeczytacie :)

2 komentarze:

  1. I znów poniedziałek. I znów Twój cudowny wpis. Tym razem czytany przez łzy i nie tylko dlatego że przez łzy napisany....
    "BRAKUJE mi mojego Taty"...jak ja to doskonale rozumiem Patko...:((
    Niesamowity wpis! W tym roku inaczej spojrzę na kasztany, gdy będę je zbierać z mymi Diabełkami...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak Pietia, te kasztany mogą być wyjątkowe i najważniejsze dla niektórych...
    Dziękuję!
    Poprzedni tydzień był trudny.
    Jest nowy, ja jestem silniejsza.
    Dobrego tygodnia :-)
    Uściski serdeczne!

    OdpowiedzUsuń